Jak upadał VfL Wolfsburg

VfL Wolfsburg wczoraj był jedną nogą w najlepszej czwórce Europy, dzisiaj stoi nad przepaścią, za kilka dni może zrobić krok naprzód. Jak zdemontowano czołowy klub w Niemczech.

Czternaście miesięcy temu VfL Wolfsburg odnosił największe sukcesy w historii. Pierwszy raz w dziejach wdarł się do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Pokonał tam 2:0 Real Madryt. Był o krok od najlepszej czwórki w Europie. Na Santiago Bernabeu nie wytrzymał naporu późniejszego triumfatora rozgrywek i odpadł, ale i tak na długo pozostał jedynym zespołem, który ograł „Królewskich”. Dziś stoczy jedną z najważniejszych batalii w dziejach klubu. O utrzymanie w Bundeslidze.

W niewielu klubach nastroje zmieniają się aż tak drastycznie, jak w Wolfsburgu. Od końca lat 90., gdy VfL po raz pierwszy awansował do Bundesligi, mówiło się o nim jako o potencjalnym kandydacie do mistrzostwa. Ale „Wilki” były przez lata średniakiem albo nawet słabeuszem ligi niemieckiej. Zmiana przyszła nagle. Po jesieni 2008 nic jej nie zapowiadało. Wolfsburg był wtradycyjnym bezpiecznym miejscu w środku stawki. Niemcy i cała Europa zachwycały się rewelacyjnym beniaminkiem z Hoffenheim. Mający pieniądze, pełnię władzy transferowej i dyktatorskie relacje w szatni, Felix Magath, zdołał jednak wykorzystać dziwną konstelację, jaka się wtedy w Bundeslidze wytworzyła. Hoffenheim podupadło. Bayern był w kryzysie. Borussia Dortmund dopiero stawała na nogi po ciężkich czasach. Werder Brema najlepsze miał już za sobą. VfB Stuttgart znaczył już mniej niż przed rokiem. Wytworzyła się pustka, w którą idealnie wszedł Wolfsburg. Atakując spoza miejsc pucharowych po jesieni, fantastyczną wiosną wdarł się na szczyt. Rozbicie 5:1 Bayernu Monachium pozostaje jednym z najbardziej pamiętnych meczów w historii Bundesligi. Duet napastników Edin Dżeko – Grafite, jednym z najskuteczniejszych w dziejach ligi. VfL zupełnie niespodziewanie doszło tam, gdzie widziano ich przed dziesięcioma laty.

Ale to był sukces wyrwany z kontekstu. Tradycyjni wielcy wkrótce się pozbierali. A w Wolfsburgu zaczęły wychodzić na wierzch efekty uboczne panowania Magatha – bunty w szatni, horrendalnie rozrośnięta i droga kadra. VfL wróciło do czasów, w których trenerów zmieniano tam jak rękawiczki, kupowano zawodników bez żadnego pomysłu, byle tylko drogo, a potem dziwiono się, że zespół jest średniakiem. Było papierowym wilkiem. Kolosem na glinianych nogach.

Dopiero pod koniec 2012 roku zaczęto sprzątać tę stajnię Augiasza. Szanowany dyrektor sportowy Klaus Allofs ściągnął do klubu solidnego, ale nie gwiazorskiego trenera Dietera Heckinga. Wspólnie zaczęto zmniejszać kadrę, szukać ciekawych, młodych zawodników. VfL szło systematycznie w górę, aż wreszcie znów wykorzystało słabość tradycyjnych potęg. Gdy upadała Borussia Juergena Kloppa, Wolfsburg akurat przeżywał wzlot. Tym razem nieprzypadkowy, a starannie zaplanowany. Zbudowana wokół niechcianego w Chelsea Kevina De Bruynego drużyna zadziwiła Bundesligę. Znów rozbiła Bayern. Tym razem wystarczyło to do wicemistrzostwa i wygranej w Pucharze Niemiec. Inaczej niż kilka lat wcześniej, sukces był tym razem zbudowany na solidnych podstawach. Wolfsburg już należało traktować jako poważnego, notorycznego kandydata do czołówki. Wszystko zrujnowało jednak to, co pozwalało wcześniej budować sukcesy – bliskie związki z Volkswagenem.

Zapomnijcie o RB Leipzig. Nie ma w Niemczech drugiego klubu, który byłby tak zależny od swojej firmy-matki jak VfL. Od Volkswagena zależy całe miasteczko. Dość powiedzieć, że miasta Wolfsburg do lat 30. w ogóle nie było. Powstało dopiero wtedy, gdy Adolf Hitler na dolnosaksońskiej ziemi zorganizował fabrykę samochodów. Osada robotnicza się rozrastała, aż została miastem, w której każdy ma w rodzinie kogoś pracującego w Volkswagenie. Do dziś na ulicach miasta 80% samochodów to Volkswageny, a pozostałe 20% to Audi, Seaty i Skody należące do tego samego koncernu. VfL nie istniałoby, gdyby nie Volkswagen. Przez lata zapewniało to klubowi dostatnie, wygodne życie i wielomilionowe transfery. Ale jesienią 2015 roku, tuż po sukcesach VfL, wybuchła w Stanach Zjednoczonych największa afera w historii Volkswagena.

Po tym jak wyszło na jaw, że Volkswageny były konstruowane tak, by wskazywać, że spełniają normy emisji spalin, w rzeczywistości ich nie spełniając, niemiecki potentat samochodowy wpadł w olbrzymie tarapaty. Procesy, w których firmy i osoby prywatne domagają się od Volkswagena odszkodowań jeszcze na całym świecie trwają, ale już wiadomo, że firma poniosła przynajmniej 18-miliardowe (w euro) straty. Na całym świecie Volkswagen zlikwidował 30 tysięcy miejsc pracy, w tym aż 23 tysiące w Niemczech, oszczędzając w ten sposób 3,7 miliarda euro rocznie. Firma zaczęła oszczędzać, gdzie się da. Mimo sukcesów, wycofała się z Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Świata. Zatrzymała budowę akademii VfL Wolfsburg. Musiał na tym ucierpieć także pierwszy zespół.

Choć afera silnikowa była dla Volkswagena wielkim ciosem finansowym, być może jeszcze większy był problem wizerunkowy. Firma jest na tyle potężna, że zdołała przetrwać. Ale w sytuacji, w której tysiące szeregowych pracowników traciło w Niemczech pracę z powodu restrukturyzacji zatrudnienia, dla klubu tak związanego z firmą, byłoby wizerunkowym strzałem w stopę wydawanie wielkich milionów na klub piłkarski. W VfL zapowiedziano cięższe czasy. Z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży De Bruynego do Manchesteru City i Ivana Perisicia do Interu Mediolan, aż 60 milionów euro trafiło ponoć wprost do kasy Volkswagena, a nie zostało w klubie. Na domiar złego, akurat w czasach, w których nie miał prawa się mylić, błędy zaczął popełniać do tego momentu skuteczny Allofs.

Dyrektorowi sportowemu nie udały się trzy gigantyczne transfery. Julian Draxler, Andre Schuerrle i Max Kruse kosztowali łącznie ponad 80 milionów euro. I w komplecie zawiedli. Nie dość, że drużyna podupadła sportowo, to jeszcze szefostwo Volkswagena widziało, że Allofs roztrwonił dziesiątki milionów euro. Zeszłoroczny ćwierćfinał Ligi Mistrzów był łabędzim śpiewem drużyny Heckinga. W Bundeslidze zajęła rozczarowujące ósme miejsce. Gdy kolejny sezon też rozpoczął się źle, najpierw pracę stracił trener, a zaraz po nim dyrektor sportowy. Wariant oszczędnościowy, który wybrano w poszukiwaniu ich następców, kompletnie się nie sprawdził. O ile dyrektor sportowy Olaf Rebbe w zimowym okienku działał prężnie i obiecująco, a z oceną efektów jego pracy należy się jeszcze wstrzymać, o tyle francuski trener Valerien Ismaelem okazał się kompletną katastrofą. Wiosną Wolfsburg musiał po raz drugi zmienić szkoleniowca. Holender Andries Jonker wydawał się strzałem w dziesiątkę. Z pierwszych czterech meczów zdobył osiem punktów. Ewidentnie podniósł drużynę. Ale to był tylko krótkotrwały efekt. W końcowej fazie sezonu wrócił do przegrywania. A kupieni w zimie piłkarze – Riechedly Bazoer, Paul-Georges Ntep czy Yunus Malli – na razie niewiele wnieśli do zespołu.

Nie można całego upadku Wolfsburga sprowadzić do pieniędzy. Jeśli chodzi o budżety płacowe, to dalej jeden z najbogatszych klubów w Niemczech. Wraz z kryzysem Volkswagena, podupadła jednak atmosfera w całym mieście i wokół całego klubu. A osoby funkcyjne zaczęły się mylić. Dodatkowo, Wolfsburg znalazł się w barażach na własne życzenie. Jeszcze na trzy minuty przed końcem sezonu, VfL było na czternastym miejscu w tabeli. Dała jednak o sobie znać główna bolączka, czyli bramki tracone w ostatnich minutach. W ostatnich kwadransach meczów „Wilki” straciły w tym sezonie szesnaście goli. Najwięcej w lidze. Wprawdzie od 1999 roku ani razu nie zdarzyło się, by 37 punktów nie wystarczyło do bezpośredniego utrzymania w lidze. Ale Wolfsburg znów miał pecha. W tym sezonie nie wystarczyło. Z Moguncją przegrał bilansem bramkowym.

Dzisiejszy baraż może być kolejną wizerunkową katastrofą Volkswagena. Traf chciał, że VfL ligowego bytu będzie bronić w meczu z lokalnym rywalem z Brunszwiku. Oba miasta dzieli tylko trzydzieści kilometrów. Ani razu nie zdarzyło się, by w barażach zmierzyły się drużyny z miast leżących tak blisko siebie. Eintracht jest najlepszą trzecią drużyną w historii 2. Bundesligi. 66 punktów zawsze wystarczało do drugiego miejsca. A jakby podobieństw było mało, to rozgrywka wewnątrzkoncernowa. Wpływy z Volkswagena stanowią 60% rocznego budżetu VfL i... 25% budżetu Eintrachtu Brunszwik, którego głównym sponsorem jest Seat – spółka córka Volkswagena. Oba kluby łączą też działacze wysyłani przez koncern do rad nadzorczych to Eintrachtu, to VfL. Przegrać taką rywalizację, dla flagowego piłkarskiego projektu Volkswagena byłoby niewyobrażalnym dramatem.

Wolfsburg oczywiście jest faworytem. Sześć z ostatnich siedmiu baraży wygrały drużyny z Bundesligi. Trener Jonker mówi nawet o chęci wygrania 6:0. Ale zadania nie ułatwiają kontuzje. Wolfsburg zagra bez Bazoera, Jakuba Błaszczykowskiego, Paula Seguina, Sebastiana Junga i Ricarda Rodrigueza. Najbardziej ucierpiała jego prawa strona, a to właśnie ona będzie musiała zatrzymać Kena Reichela, lewego obrońcę Eintrachtu, który w tym sezonie strzelił siedem goli i zaliczył pięć asyst. Wreszcie Wolfsburg przystępuje do meczu z najgorszej psychologicznie perspektywy: trzy minuty dzieliły go od utrzymania. Przez większość sezonu utrzymywał się w bezpiecznej strefie. Eintracht nie ma nic do stracenia, a do perspektywy gry w barażach mógł się przygotowywać miesiącami. Poza tym, gdy ostatni raz grał w Bundeslidze, wygrał oba mecze z Wolfsburgiem. Teraz taki scenariusz oznaczałby teraz największą katastrofę w dziejach Wolfsburga. Od największych sukcesów, po największe klęski w czternaście miesięcy. Czas w futbolu płynie bardzo szybko.

Michał Trela

źródło: onet.pl