Niezasłużony spadek FC Ingolstadt

Niezasłużony spadek FC Ingolstadt

W FC Ingolstadt w ostatnich latach wszystko robili dobrze. Popełnili tylko jeden błąd przy zatrudnianiu trenera. Szybko się z niego wycofali. Ale i tak było już za późno.

Jeśli spojrzeć na suche fakty, sezon 2016/2017 nie mógł się dla FC Ingolstadt skończyć inaczej niż spadkiem z Bundesligi. Bawarczycy stracili przed rozgrywkami trenera, który drużynę z dołu tabeli 2. Bundesligi wciągnął za uszy na jedenaste miejsce w najwyższej lidze. O tym, jak wiele potrafi Ralph Hasenhuettl pokazał w tym roku prowadzony przez niego Rasenballsport Lipsk. Słusznie podejrzewano, że Austriak jest największą gwiazdą zespołu. Osierocony przez trenera zespół nie wygrał żadnego z pierwszych dziesięciu spotkań sezonu. Na bezpiecznych miejscach, w ciągu całego roku, był tylko trzy tygodnie. Ostatni raz we wrześniu. Nawet SV Darmstadt leżało w strefie spadkowej krócej i wpadło do niej później. Na spadek FC Ingolstadt zanosiło się od pierwszej do ostatniej kolejki. A jednak jest to spadek niesprawiedliwy i bardzo bolesny. Świadomość, że był możliwy do uniknięcia, boli osoby związane z FCI najbardziej.

Ingolstadt spadło właśnie w pierwszych dziesięciu tygodniach ligi. Zatrudniony w miejsce Hasenhuettla Markus Kauczinski z Karlsruhera SC okazał się kompletną porażką. Bundesliga na niego czekała, bo w przeszłości wybierano go Trenerem Roku w Niemczech. Do Ingolstadt kompletnie jednak nie pasował. W pierwszym sezonie w Bundeslidze zespół imponował solidnością i niezwykłym pressingiem. Mający do dyspozycji bardzo przeciętnych piłkarzy Hasenhuettl, nauczył ich grać bardzo wysoko, odważnie, co przynosiło częste zwycięstwa 1:0. Jedenaste miejsce w debiutanckim sezonie było rewelacyjne. A ten styl gry musiał zwrócić uwagę dyrektora sportowego Lipska Ralfa Rangnicka.

Kauczinski zastał niemal niezmienioną szatnię, ale chciał grać inaczej. Chciał, by zespół grał bardziej tak, jak przystoi zespołowi o skromnych zasobach personalnych i słabej kadrze: cofnięty, nastawiony defensywnie, broniący głęboko, bazujący na stałych fragmentach gry i indywidualnych zrywach. Co w teorii brzmiało sensownie, w praktyce przynosiło bardzo złe rezultaty. Kauczinski próbował grać inaczej niż Hasenhuettl, ale okazało się, że w ten sposób Ingolstadt spadnie z ligi z hukiem. Władze klubu stwierdziły, że skoro nie mogą ściągnąć Hasenhuettla z powrotem, muszą go stworzyć na nowo. I wyciągnęły znikąd Maika Walpurgisa.

To było najbardziej zaskakujące zatrudnienie trenera w ostatnich latach. Porównywalne z wyciągnięciem przez Wisłę Kraków Kika Ramireza. Walpurgis całe życie pracował w III i w IV lidze. Nigdzie nie odniósł spektakularnych sukcesów. Nigdy nie grał zawodowo w piłkę. Przez półtora roku poprzedzające telefon z Ingolstadt nie miał pracy. To, że nagle znalazł się w Bundeslidze, było trudne do wytłumaczenia nawet dla niego samego. Dyrektor sportowy Thomas Linke upierał się jednak, że trenera bez CV wziął nie dlatego, że nie mógł znaleźć nikogo lepszego, ale dlatego, że Walpurgis idealnie pasuje do Ingolstadt. Trudno mu było wierzyć.

A jednak Linke okazał się mistrzem skautingu trenerów. Mający do dyspozycji bardzo skromną ekipę trener, z miejsca poprawił jej wyniki i grę. Wrócił do stylu podobnego do preferowanego przez Hasenhuettla. Z wysokim pressingiem, odważnym wychodzeniem wysoko na połowę przeciwnika. Uprzedzaniem zagrożenia, zamiast czekania na nie we własnym polu karnym. Wygrał już w debiucie. A później szedł, bez żadnej przesady, jak burza. Za cały okres jego pracy, Ingolstadt jest dziesiątą drużyną ligi. Czyli lepiej niż za Hasenhuettla. Po 23 meczach w Bundeslidze trener Walpurgis ma średnią punktów 1,26. Trzy razy lepszą (!) niż jego poprzednik, ale też minimalnie lepszą niż Hasenhuettl (1,18). Rzadko kiedy o trenerze, który spadł, można mówić, że jest objawieniem ligi, ale Walpurgis zdecydowanie nim jest.

Punktów porozdawanych przez ponad połowę rundy jesiennej jednak na końcu zabrakło. Sam decydujący mecz z Freiburgiem dobrze oddał gorycz tego spadku. Po dobrym wyjazdowym spotkaniu z zespołem walczącym o europejskie puchary, Ingolstadt zdołało wywalczyć remis. Gdy piłkarze schodzili do szatni, myśleli, że jeszcze mają szansę na baraże. Równolegle jednak HSV w doliczonym czasie gry wyrównało stan meczu w Gelsenkirchen i zepchnęło Ingolstadt do 2. Bundesligi po dwóch latach występów na najwyższym szczeblu.

Gdy Ingolstadt dwa lata temu wchodziło do Bundesligi, nie wiadomo było, jak się do jego awansu odnieść. Istniejący dopiero od 2003 roku klub jest wspierany przez Audi, co sugerowało, że może powstać nowa potęga. To wsparcie jest jednak bardzo ograniczone. Koncern Volkswagena, do którego należy Audi, inwestuje przede wszystkim w VfL Wolfsburg. A że w ostatnich latach popadł w bardzo duże problemy finansowe, o budowaniu równoległej potęgi w Ingolstadt nie mogło być mowy. Klub z Bawarii okazał się jednak zdrowym, typowym dla Bundesligi małym klubem, w którym dyrektor sportowy potrafi wyciągać ciekawych trenerów z kapelusza, w którym nie wydaje się więcej, niż się ma i wpuszcza dużo młodzieży. Jeśli przeliczyć nakłady transferowe, na zwycięstwa, Ingolstadt inwestowało więcej tylko od SV Darmstadt. Przez dwa lata grało bardzo zbliżonym składem do tego, który wywalczył niespodziewany awans. W sobotę spadło aż dwunastu zawodników, którzy grali w tym klubie jeszcze w 2. Bundeslidze. Ingolstadt, oprócz trenera Hasenhuettla, nie dało Bundeslidze wielkich gwiazd. Owszem, wypromowało Ramazana Oezcana i Danny'ego Da Costę do Bayeru Leverkusen, Brunona Huebnera i Danila do Hoffenheim oraz Roberta Bauera do Werderu Brema, ale to nie są wielkie postacie Bundesligi. Jakkolwiek trywialnie to zabrzmi, siłą Ingolstadt przez dwa lata był kolektyw, a nie nazwiska.

Krajobraz po spadku jest jednak całkiem niezły: wiele nie powinno się zmienić. Ingolstadt awansowało do Bundesligi, choć nie miało na to specjalnego ciśnienia. Utrzymało się w niej w pierwszym sezonie, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że może spaść. Po spadku będzie chciało wrócić, ale bez specjalnej presji. To nie jest klub od wielkich tąpnięć, a od stabilizacji. W tym sezonie średnia wieku kupionych zawodników wynosiła 21,8. Średnia wieku całej kadry to trochę ponad 25 lat. Tylko trzem zawodnikom kończą się w lecie kontrakty. Ważną umowę ma też trener Walpurgis, z którego wszyscy są zadowoleni. Finansowanie będzie na w miarę podobnym, skromnym poziomie, który jednak umożliwia myślenie o powrocie już za rok. - W pierwszym dniu po spadku przeżywasz piekło. I tak przez dwa tygodnie. Ale później nadejdą jeszcze przyjemne momenty – pocieszał w sobotę Christian Streich, trener Freiburga, szkoleniowca Ingolstadt. Gdy FCI wchodziło do Bundesligi, Freiburg z niej spadał. Dziś Freiburg wchodzi do europejskich pucharów. Streich wie, co mówi. Dla Ingolstadt mogą wkrótce znów nadejść dobre chwile. Zwłaszcza że klub ma dopiero 14 lat. Wszystko jeszcze przed nim. Ale spadek i tak boli. Gdyby wymyślili Walpurgisa wcześniej, pewnie dalej graliby w Bundeslidze.

źródło: onet.pl