Schalke znów idzie na podbój Europy

Tak już w Gelsenkirchen bywa, że najbardziej rozczarowujące sezony ligowe wiążą się często z pucharowymi uniesieniami. Kilka udanych meczów dzieli Schalke od rozgrzeszenia za rozczarowującą grę w Bundeslidze.

Równo dwadzieścia lat temu Zagłębie Ruhry było przez kilka miesięcy stolicą europejskiego futbolu. Borussia Dortmund ograła w finale Ligi Mistrzów Juventus Turyn i jedyny raz w historii wygrała najważniejsze europejskie trofeum. Równolegle sąsiedzi z Schalke 04 Gelsenkirchen sięgnęli po Puchar UEFA. Także jedyny raz w historii. Dziś w Gelsenkirchen znów marzą. Po wczorajszych meczach Ligi Mistrzów, Schalke ma szansę być w tym sezonie najdłużej grającym w europejskich pucharach niemieckim klubem. I to nie tylko dlatego, że Liga Europy gra w czwartki.

Dwadzieścia lat temu piłkarze Schalke pojechali na wyjazdowy mecz Pucharu UEFA autobusem. Mieli niedaleko, holenderskie Kerkrade od Gelsenkirchen dzieli tylko niespełna 150 kilometrów. Z Rodą rozczarowująco zremisowali 2:2. Rywali prowadził wtedy trener Huub Stevens. Wkrótce potem, jeszcze w tym samym sezonie, gdy wyniki nadal były dalekie od oczekiwań, Schalke ściągnęło Stevensa do siebie. Holender nie uratował sezonu, jeśli chodzi o Bundesligę, bo dwunaste miejsce było dalekie od oczekiwań. Ale napisał najpiękniejszy europejski rozdział w historii Schalke.

Drużyna, ochrzczona mianem „Eurofighters”, jak wskazuje przydomek, nie składała się z wirtuozów. To były czasy niemieckiej siermięgi lat 90. Futbol nad Renem raczej nie produkował wtedy wirtuozów, a twardych, zdyscyplinowanych zabijaków. Grając zgodnie z zasadą „Die Null muss stehen”, kluczem do sukcesu Schalke było nietracenie goli na własnym stadionie. Dość powiedzieć, że przez całą tamtą kampanię, klub z Gelsenkirchen nie wygrał na wyjeździe meczu. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, skoro przed własną publicznością zwyciężył wszystkie i nie stracił ani jednej bramki. Roda, Trabzonspor, Brugia, Valencia, Teneryfa, Inter Mediolan wyjeżdżały z Zagłębia Ruhry bez jakichkolwiek zdobyczy. W ten sposób udawało się rekompensować wyjazdowe straty. Choć w lidze nic nie osiągnęli, „Eurofighters” to do dziś legendarna dla kibiców Schalke drużyna. Każdy z jej członków nadal należy do panteonu gwiazd Schalke, podobnie jak trener Stevens. Nie dość, że osiągnęli znakomity wynik, to jeszcze tej publiczności zwyczajnie pasowali. Byli twardzi, pracowici, waleczni i nieustępliwi. Zagłębie Ruhry lubi takich piłkarzy.

Piłkarzy Markusa Weinzierla też zaczyna się do „Eurofighters” coraz głośniej porównywać. Szczególnie dwumecz z Borussią Moenchengladbach obudził wspomnienia. Wprawdzie Schalke straciło u siebie bramkę i tylko zremisowało ze „Źrebakami” w pierwszym meczu, w drugim przegrywało już 0:2 i było zmiatane z boiska. Zdołało się jednak podnieść, zwycięski remis wyrywając po niesłusznie podyktowanym rzucie karnym. Nie było to ani ładne, ani zasłużone, a jednak Schalke jest w ćwierćfinale. Kto pamiętał „Eurofighters”, temu wspomnienia sprzed dwudziestu lat stanęły przed oczami.

Analogii jest więcej. Schalke rozgrywa w lidze absolutnie rozczarowujący sezon. Teoretycznie do miejsc pucharowych traci tylko trzy punkty, ale czasu jest coraz mniej, a zespół z Gelsenkirchen ani przez sekundę nie był w tym sezonie powyżej ósmego miejsca. Jak na transfery, zmiany w pionie sportowym, trenerskim, wydatki, nazwiska i oczekiwania, to fatalny wynik. I choć zespół nie jest już tak toporny jak wtedy, przed dwudziestu laty, nadal są punkty wspólne. Jak chociażby Guido Burgstaller, przyciężkawy Austriak, na którego talencie nikt się do tej pory nie poznał, wzięty z II ligi i strzelający wiosną gola za golem. Nie jest technikiem, nie jest magikiem. Jego sposób gry to siła razy gwałt. Nic dziwnego, że szybko stał się idolem Gelsenkirchen. On akurat jest jak żywcem wyjęty z „Eurofighters”. W drużynie sprzed dwudziestu lat spokojnie odnaleźliby się też Benedikt Hoewedes czy Sead Kolasinac.

Tak już w Schalke bywa, że rozczarowujące sezony ligowe łączą się często z pucharowymi uniesieniami. Ostatni znaczący wynik tego klubu na arenie europejskiej, czyli półfinał Ligi Mistrzów przed sześcioma laty, wiązał się z jednoczesnym czternastym miejscem w Bundeslidze i drżeniem o utrzymanie do samego końca. Markus Weinzierl i jego zawodnicy, którzy do pobliskiej Holandii znów pojechali autobusem, przed dzisiejszym ćwierćfinałowym meczem z Ajaksem wiedzą, że jeszcze kilka udanych spotkań w Europie i ich rozczarowujący sezon ligowy pójdzie w zapomnienie.

źródło: onet.pl